27 listopada 1793.
Pałac Lubomirskich, Warszawa.
Środa, godzina 7 wieczorem.
Brama na posesję jest otwarta na
oścież. Jak większość gości mijacie ją pieszo, witani
pokłonami służby, która wskazuje drogę do pałacu po
potwierdzeniu zaproszeń (“Pan Potocki (na to imię obejrzeli się
wszyscy, nawet inni arystokraci, którzy mogli je usłyszeć) –
dobry wieczór, czy spacer w takie zimno nie był zbyt uciążliwy? -
jest pan wpisany na prośbę... pana Opalińskiego? – A, to panowie
razem? - Oczywiście, proszę wybaczyć. Książę Michał zaprasza,
książę Michał oczekuje itp.itd.”). Zbliżacie się, budynek
rośnie, żwir szeleści pod stopami, jest zimno. Przed wami i za
wami kroczą inni zaproszeni – parami, czasem w większych grupach
po kilka osób, a czasem pojedynczo. Kamienistą dróżką jadą w
stronę budynku pojazdy kołowe. Nie jest ich wiele. Dojeżdżają na
plac przed wejściem, zataczają tam szerokie koło, po czym
zatrzymują się, a z ich wnętrz wysypują się kolejne osoby. Damy,
młodzieńcy, starsi panowie, a także duchowieństwo. Krążyły
dowcipy, że, ze względu na rzekomy wyjazd z Warszawy niemal całej
szlachty, na przyjęcie u Lubomirskiego – Targowiczanina,
gdzieniegdzie śmielej zwanego “zdrajcą”, choć co dziś to
znaczy, skoro król ostatecznie też przystąpił do Targowicy – że
na to przyjęcie, które jest na cześć ambasodora
rosyjskiego Jakoba Sieversa i pruskiego posła Ludwiga Buchholtza; że na to właśnie przyjęcie, aby
zapełnić pałacowe sale, trzeba będzie chłopów z krowami i
kurami zapraszać, bo nikt inny, kto Polak, stopy swojej w takim
gnieździe żmij nie postawi. Na szczęście dyplomaci
ekstraordynaryjnych aliantów Rzeczypospolitej będą czuli się
ukontentowani, bo już teraz widzicie, że do pałacu zeszło
wielu ludzi. Fakt, że zapraszano dosłownie wszystkich i z
okolicznych wsi ściągano gołotę, poza tym zeszło tu też niemałe
grono wierzycieli Teppera i pozostałych bankierów-bankrutów -
przyszli dowiedzieć się, gdzie są ich pieniądze...
W budynku jest ciepło i bardzo
przyjemnie. Główna sala parterowa zapełniona jest ludźmi i gotowa
do tańca, choć muzykantów jeszcze nie ma. W bocznych komnatach na
długich stołach narzucono już obrusy. Ale potraw i napitków też
nie ma. Wielka ciżba tłoczy się więc, przechadza po pałacu
podziwiając sale, zawieszone na ścianach obrazy przodków i
wielkiej przeszłości kraju. Stroje są rozmaite, ale przeważają
narodowe. Kobiety, wedle mody, obnażone są tak gruntownie, że nie
wiadomo co zrobić z oczami. Piękne i młode, o upiętych włosach,
wystrojone klejnotami. A obok nich to samo kobiece piękno, ale jakby w
krzywym zwierciadle, kilkadziesiąt lat starsze – to zapewne ich
mamy, ich babcie... Niektórzy goście stoją oparci o poręcze
schodów wiodących na piętro i na balkon u góry – tam też
trochę ludzi już czeka. Są tu duchowni i dostojni panowie bracia o
pałacowych manierach, ale są i inni, pierwszy raz w takim miejscu.
Lokaj prowadzi was na górę,
wychodzicie na balkon. Znowu uderza chłód zimowego wiatru. Lokaj
podchodzi do jednej ze stojących przy balustradzie postaci w
pięknym, popielato-złotym kostiumie, okrytym granatowym płaszczem.
“Miłościwy panie, oto Kazimierz
Potocki i jego przyjaciele z zagranicy, pan de Retif i pan Samter.”
Książę Michał Lubomirski obraca się
w waszą stronę i przebiega wzrokiem jak po fantomach, po czym wraca do
obserwowania z balkonu bramy wjazdowej. Zapewne wypowiedział jakieś
słowa powitania, ale wiatr musiał je zagłuszyć. “Zaraz będą”,
dobiegł was natomiast głos kogoś stojącego obok księcia.
Lokaj odchodzi. Wprowadzani są na
balkon kolejni goście, których czeka ceremoniał poznania
gospodarza. Książę i kilka osób przy poręczy rozmawia ze sobą w
krótkich, nerwowych słowach. Panuje tu przenikliwe zimno i wieje
wiatr. Wnętrze zaprasza ciepłem i pięknymi kobietami.
Co robicie?